Nie wszystko, co dotkniemy w naszym życiu, z marszu zamieniamy w złoto. Przeważnie droga do sukcesu nie jest usłana różami. Wiele porażek, błędnych decyzji i krytyka z niemal każdej strony. Prawdziwym osiągnięciem jest umieć z popełnianych błędów wyciągnąć odpowiednie wnioski. Człowiekiem, który ze swoich kiepskich decyzji potrafił wyjść z podniesionym czołem, dla którego czas był przychylny, jest prezes Tottenhamu Hotspur, Daniel Levy. Mija 10 lat jego prezesury i śmiało można powiedzieć, że z klubu, który pogrążony był w jednym z najgłębszych kryzysów w swojej historii, Tottenham stał się klubem, którego zawodników wkrótce będziemy mogli wymieniać wśród największych piłkarzy w całej długiej i zakręconej historii "Spurs".
Levy od samego początku nie miał lekko. Przejmował klub w 2001 roku po Alanie Sugarze,który opisał swój pobyt w Tottenhamie jako "najgorzej stracony czas w swoim życiu". Dziesięć lat Sugara na stołku prezesa Tottenhamu nijak ma się do dziesięciu lat Daniela Levy'ego. Sugar opuszczał klub, gdy naszpikowany angielskimi gwiazdorami Tottenham, walczył nie tylko z problemami finansowymi, ale także o byt w angielskiej Premiership. Nowy prezes "Kogutów" musiał zacząć budować wszystko od początku - począwszy od zdrowej atmosfery w klubie, skończywszy na finansach.
Pierwszym krokiem było zwolnienie znienawidzonego przez wszystkich kibiców Tottenhamu menedżera Gheorge'a Grahama - byłego zawodnika Arsenalu. Graham nie dogadywał się z piłkarzami, preferował nudny i defensywny futbol, co doprowadziło do konfliktu z kibicami i ostatecznej dymisji. Daniel Levy wiedział co zrobić, by naprawić atmosferę w klubie i zatrudnił na stanowisku menedżera prawdziwego "Koguta" Glenna Hoddle'a.
Sytuacja w klubie poprawiała się z każdym miesiącem. Ustalony został pułap płac dla najlepszych zawodników na poziomie 40 tysięcy funtów, dzięki czemu kondycja finansowa Tottenhamu wracała na nogi. Poziom piłkarski klubu jednak wciąż był mizerny. Hoddle okazał się słabym menedżerem. Levy był pod presją kibiców, aby zatrudnić menedżera ze znanym nazwiskiem. W końcu ugiął się i zatrudnił Jacquesa Santiniego, a jednocześnie podpisał kontrakt z dyrektorem sportowym PSV Frankiem Arnesenem, który wynalazł takie piłkarskie talenty jak Ronaldo, Stam czy Robben.
Historia Santiniego na WHL była krótka, trwała jedynie kilkanaście spotkań. Oficjalnie odszedł z powodów osobistych, jednak za kulisami mówiło się o konflikcie właśnie z Arnesenem. Daniel Levy ufał Duńczykowi i postanowił jemu powierzyć misję budowy Tottenhamu. Niestety wkrótce za 5 milionów funtów podkupiła go Chelsea i Tottenham został z nieznanym nikomu menedżerem Martinem Jolem, a parę miesięcy później londyński klub związał się z byłym scoutem Arsenalu Damienem Comollim, który objął stanowisko dyrektora sportowego "Kogutów".
Holenderski menedżer Martin Jol okazał się bardzo dobrym wyborem Levy'ego. Były szkoleniowiec m.in. RKC Waalwijk preferował ofensywny styl gry, otwartą grę i brak przesadnej kombinacji taktycznej. "Kogutom" pasowało to jak ulał. Problemy ponownie zaczęły się od relacji menedżer-dyrektor sportowy. Martin Jol po zwolnieniu skarżył się, że Comolli sprowadzał wielu zawodników, o których nie miał pojęcia i w wielu przypadkach zbędnych. Słowa Jola potwierdził obecny menedżer Tottenhamu Harry Redknapp twierdząc, że Comolli sprowadził całą masę piłkarzy, jednak z których sklecenie sensownej drużyny graniczyło z cudem. W 2007 roku Daniel Levy ponownie ugiął się i sprowadził menedżera z nazwiskiem. Tym razem wybór padł na Juande Ramosa.
Hiszpańskiego szkoleniowca nikomu przypominać nie trzeba. Wybitny taktyk, otaczający się całą masą trenerów od przygotowania fizycznego i dietetyków, jednak człowiek, nieznający kompletnie angielskich realiów oraz co gorsza, języka. Lewy obrońca Tottenhamu Benoit Assou-Ekotto po zwolnieniu Ramosa zakpił z niego twierdząc, że Hiszpan chciał z nich zrobić drużynę grającą jak panienki. Skończyło się to prawie spadkiem Tottenhamu do Championship. Daniel Levy zrozumiał swój kolejny błąd i pozbył się nie tylko nieprzydatnego w Londynie Ramosa, lecz także Comolliego, dyrektora sportowego, który błędów popełniał stanowczo za dużo.
Jeżeli prezes Tottenhamu usiadł i przeanalizował lata, w których Tottenham grał najlepiej, zdecydowanie był to okres, w którym w klubie rządził Martin Jol, po pozostałościach Franka Arnesena. Jolowi nie brakowało odwagi w atakowaniu, nie brakowało mu humoru, który kibice Tottenhamu uwielbiają, jednak brakowało mu opanowania i przede wszystkim - zawodników. Współpraca z Damienem Comollim nie układała się kolorowo, ponieważ młody dyrektor chciał w Tottenhamie zaadaptować metody z Arsenalu, które na naszym podwórku sprawdzały się mizernie. Daniel Levy postanowił więc nie eksperymentować z kolejnym dyrektorem sportowym i sięgnął po człowieka, którego wiedza i kontakty w angielskim futbolu są olbrzymie. Mowa tu rzecz jasna o Harrym Redknappie. Powierzono mu funkcję menedżera Tottenhamu, a także dano wolną rękę w doborze ludzi, z którymi chce pracować. Redknapp zatrudniał scoutów i dyrektorów, którzy odpowiadali jego koncepcji, zrezygnował z utrzymywania drużyny rezerw, twierdząc, że zawodnicy z tych spotkań nic nie wynoszą i gra tam jest dla nich złem koniecznym. Z menedżera, który w świetnym stylu utrzymał drużynę w lidze, stał się głównym dowodzącym całym Tottenhamem. Współpracownicy Redknappa twierdzą, że menedżer "Kogutów" nie żyje praktycznie niczym innym, jak tylko klubem. Piłkarze, którzy z nim pracowali chwalą go praktycznie bez wyjątków. Ponownie jak u Jola, brakuje żelaznej taktyki, a główną siłą napędową Tottenhamu jest ambicja i jedność zespołu, połączona z olbrzymimi umiejętnościami piłkarzy. Redknapp po przyjściu do Londynu powiedział: "Mam tu świetną drużynę. Nie potrzebuję wielu transferów. Dajcie mi czas, a zrobię z tego zespołu drużynę na miarę gry w Lidze Mistrzów."
Dziś cały świat zobaczył Tottenham na własne oczy w Lidze Mistrzów. Ćwierćfinał CL dla debiutanta, to osiągnięcie wręcz niesłychane. Jednak nie powinno dziwić kibiców Tottenhamu. W końcu "Koguty" jako debiutanci wygrali Puchar UEFA i Puchar Zdobywców Pucharów. Wygranie Ligi Mistrzów wydaje się jednak wciąż marzeniem, choć w tym momencie wcale nie nieosiągalnym. Historia ostatnich dziesięciu lat Tottenhamu pokazuje, że możemy się spodziewać wszystkiego. Nawet finału na Wembley.
Jak zatem oceniać prezesa Daniela Levy'ego? Czy mógł więcej. Malkontenci odpowiedzą, że tak. Że popełniał zbyt wiele błędów, wydawał niepotrzebnie pieniądze na dziwne transfery, rezygnował przedwcześnie z menedżerów. Jednak prawda może być zupełnie inna. Levy z Tottenhamu chce zrobić wielki klub, jednak jako prezes piłkarskiego klubu, uczył się z każdym kolejnym rokiem. Konsekwentny był jedynie w tym, na czym zna się jak mało kto, czyli na ekonomii. Odkąd został prezesem "Kogutów", na finanse nie narzekaliśmy ani razu. Średnie najwyższe płace dla zawodników urosły przeszło dwukrotnie od momentu, gdy został prezesem, a nie ucierpiała na tym jego polityka. Wciąż jednak i on, i Redknapp powtarzają, że rozwój Tottenhamu uzależniony jest od rozbudowy stadionu, który zagwarantowałby większe pensje dla zawodników. W obecnej sytuacji nie ma o tym mowy. Jeśli do tego dojdzie, możemy być pewni, że "Koguty" pozostaną w angielskiej czołówce na następne lata i nie będziemy musieli modlić się o biznesmena z Kuwejtu czy Arabii.
Jednak co po Redknappie? Czy Levy nie popełni kolejnego błędu? Jeśli wyciągnął odpowiednie wnioski, za pewne nie. O kogoś takiego jak Redknapp będzie mu ciężko. Być może powróci znów do funkcji dyrektora sportowego, jednak ściśle powiązanego myślą piłkarską z menedżerem. Pewne jest to, że nie pokusi się na byle kogo z nazwiskiem, a już na pewno nie na kogoś z nazwiskiem, nie znającego realiów angielskiej piłki i nie pasującego stylem do tego, co chce prezentować sobą taki klub jak Tottenham i czego my, kibice Tottenhamu chcemy oglądać. Za wiele ma do stracenia, a przez dziesięć lat na White Hart Lane zobaczył już praktycznie wszystko.
39 komentarzy ODŚWIEŻ