Bogate dyskusje prowadzone na tym serwisie pokazują, jak nietuzinkowym klubem jest Tottenham. Huśtawka nastrojów towarzyszy nam, kibicom - dosłownie przez cały sezon. Być może jednak właśnie w tym znajdujemy faktyczną istotę kibicowania. Totteham till I die, I'm Tottenham till I die...
Gdy w europejskich krajach trwają obecnie przegrupowania sił w ligowych tabelach, kształt Premiership już od początku rozgrywek nadają spodziewani faworyci. Na szarym końcu znajduje się jedynie Liverpool, ale wydaje się, że kwestią czasu jest, aż podopieczni Roya Hodgsona zrozumieją jego wizję gry i dołączą do czołówki.
W czubie tabeli znajduje się również nasz Tottenham. Drużyna, póki co, niemal uzależniona od formy Garetha Bale'a, budowana pod Rafaela van der Vaarta, szukająca idealnego zawodnika do gry jednym napastnikiem z przodu. Wydawało się, że w sezonie, w którym przyjdzie zmierzyć się nam z grą na kilku frontach, dysponować będziemy wreszcie wyrównaną kadrą. Rzeczywistość, w naszym przypadku takowa na porządku dziennym, okazała się brutalna. Parę kontuzji, słabsza dyspozycja paru zawodników i od razu pojawiły się głosy wytykające brak aktywności w letnim okienku transferowym.
Zaczęło się jednak, jak zwykle, bardzo dobrze. Brak zwycięstwa w meczu inauguracyjnym z Manchesterem City przysłonił ofensywny styl gry, skuteczny i wysoki pressing oraz obraz zachowania idealnych proporcji między poszczególnymi formacjami. A skuteczność? Pomyślałem sobie: słabsza forma dnia u napastników - może być tylko lepiej. Niestety lepiej nie było. Poważnym sygnałem ostrzegawczym był pierwszy mecz Tottenhamu w Lidze Mistrzów z Young Boys Berno. Zabrakło świeżości, walki, cwaniactwa na boisku - może też odpowiedniego podejścia do rywala z góry skazanego na porażkę.
W kolejnych spotkaniach, poza rewanżem ze Szwajcarami, „Koguty” nie pozwalały nam, gdzieś na kwadrans przed końcem spotkania, usiąść wygodnie w fotelu i z satysfakcją cieszyć się już ze zdobycia trzech punktów. Wiem! Ktoś powie teraz - przecież to logiczne, że gra się do samego końca, czy że w futbolu najwięcej dzieje się właśnie w końcówkach meczów i gdzie tu czas na spokojne przesiadywanie przed ekranem, zwłaszcza w przypadku spotkań Spurs. W końcu do tego przywykliśmy...
No ale właśnie - słynny „koguci charakter”. Gdzieś jakby zapodziało się te określenie w trwającym sezonie. Nie tylko u zawodników, u kibiców również. I choć ten charakter nie zawsze dawał nam trzy punkty, to ambitna walka piłkarzy i gra do samego końca, pozwalała nam z dumą przechodzić obok kibiców rywali, nieraz znudzonych obserwowaniem kolejnego zwycięstwa ich drużyn.
Budowanie napięcia wychodziło do tej pory „Kogutom” jak mało komu. To tak jakby czekać na wyrok. Niesamowite zwycięstwa, niewiarygodne porażki, czy remisy wywalczone rzutem na taśmę - to charakteryzowało tę drużynę przez ostatnie sezony. W obecnym, póki co, dominuje często nieporadność, brak pomysłu na grę, kalkulacja na boisku, wodzenie wzrokiem po kolegach w poszukiwaniu tego, kto popchnie cały ten wózek do przodu.
Szukanie winy w brakach kondycyjnych, technicznych, mniejszym doświadczeniu - owszem, może i jest słuszne. Mnie jednak najbardziej brakuje tego koguciego pazura, wbijanego w przeciwnika w najmniej spodziewanym dla niego momencie. Brak wiary przenosi się już z piłkarzy na kibiców. Jak zawodnicy mają to zmienić? Może po prostu wystarczy im odtworzyć niektóre spotkania sprzed paru sezonów. Niech spojrzą wtedy na koszulkę, na herb na niej wyryty i zaszczepią w sobie charakter Spurs.
7 komentarzy ODŚWIEŻ